Lokalne jeziorko.
Nie byłam nad nim jakieś 100 lat, pamiętam ile się nachodziliśmy nad nie (jakieś pewnie ze 3 km od domu) i z niego podczas wakacji - wtedy wypasem był transport samochodem, nie to co dziś. No i tak fajnie było tam - kajaki, chłopaki i pływanie. A dziś to ja nie wiem jak mogliśmy do takiej syfiastej i śmierdzącej żabami wody wchodzić - tak jak i nam wtedy - moim dzieciakom to nie przeszkadzało :)))
A ławice małych rybek które tak jak my kiedyś - dzieciaki dziś łowiły przy brzegu do plastikowych kubków - są teraz takie same jak dawniej :)
Ania szalała na "koniu", Mat zażywał kąpieli błotnych przy brzegu - dla każdego coś miłego. Ja nawet nie wyciągnęłam książki z torby bo musiałam ich pilnowac żeby się nie potopili, a Mat nie został zezżarty przez łabędzicę która go zaatakowała kiedy zbliżył się za bardzo do jej młodych.
Urlop urlopem ale niektórych obowiązków nie da się przeskoczyć ;)


Ponieważ po powrocie z jeziora padłam z dzieciakami to teraz nie chce mi się spać. Chyba idę pohaftować :))))) (lawendę nr 2) Ale nie wiem jak w takim razie jutro wstanę skoro świt.
I jeszcze - "występ" (z cyklu: dzieci rozbestwione):
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz