poniedziałek, 29 maja 2017

W czasie kiedy studiowałam, dwukrotnie w okresie wakacji pracowałam w charakterze sprzedawcy w kiosku RUCH-u.
Kiosk zlokalizowany był w pobliżu mojego domu, w związku z czym duży procent moich klientów stanowili moi bliżsi i dalsi sąsiedzi.
Pracę tę wspominam z nijakim rozrzewnieniem jako niezwykłe doświadczenie socjologiczne. Naprawdę wiele można dowiedzieć się o w sumie nieznajomych ludziach (lub znanych z widzenia, słyszenia itd.) na podstawie zwyczajów czytelniczych, na podstawie tego jak zachowują się wobec osoby będącej nazwijmy to na „niższym statusie społecznym” od nich samych (bo tak NIESTETY niektóre „pany” traktują sektor usług wszelakich, włączając w to jakiegośtam sprzedawcę gazet).
Dowiedziałam się np. początkowo szokującej dla mnie prawdy o biznesmenie, mężu pani farmaceutki z sąsiedniej klatki, który przychodził codziennie po dwie paczki Marlboro (białe dla żony, czerwone dla niego), do których 2-3 razy w tygodniu kupował starannie wybieraną „gazetkę” z górnej półki nieosiągalnej wzrokiem dla dzieci. No ale nie powiem, gustował wyłącznie w tytułach ekskluzywnych, które przed zakupem bez skrępowania starannie wybierał.
Prezes Spółdzielni Mieszkaniowej na przykład był moim klientem codziennie (w drodze do pracy) zaopatrując się we wszystkie możliwe gazetki typu „Życie na gorąco”, „Tina” i inne takie których tytułów już nie pamiętam, będąc doskonale zorientowanym który tytuł wychodzi w jaki dzień tygodnia. W końcu trzeba coś robić w pracy … prawda … ;)
Podobny stosunek mam do mojej aktualnej niedzielnej pracy w lodziarni.
Studium społeczne.
Po kilku sezonach pewnie mogłabym napisać na tej podstawie jakąś rozprawę naukową.
Generalnie ogół klienteli jest oczywiście „przeciętny”. Miłe rodziny z małymi dziećmi, z najczęściej pojawiającym się pytaniem: „jakie chcesz lody, tylko nie te niebieskie!”.
Rodziny z nastolatkami, które to już-nie-dzieci są cholernie zestresowane jakieś czy dzikie, które szepczą swoje zamówienie mamie na ucho, mama jest tłumaczem. Czasami nie wytrzymuję i macham do takiego: halo, tu jestem – PROSZĘ MÓWIĆ DO MNIE.
Bardzo dużo osób z ogromnymi problemami z artykulacją swoich myśli. No ni cholery nie zrozumiesz tego co on powiedział i czy na pewno to co chciał powiedzieć.
Koszmar.
Randkowe pary też lubię. Młode dziewczyny w prawie 30 stopniowym upale z ściekającą tapetą w roli makijażu. Wyżelowani panowie „skóra, fura i komóra” wykąpani w perfumach,patrzący na mnie z (w ich przekonaniu) intelektualnego 10-tego piętra to moi ulubieńcy.
I ci którzy przychodzą w trakcie sprzątania dawno po oficjalnej godzinie zamknięcia, kiedy witryna z lodami jest pusta, a lody wyniesione do magazynu. Oni koniecznie chcą i już.
Mój ulubieniec numer jeden to gość no nie wiem grubo 60+ który przychodzi co niedzielę z kobietą (w zbliżonym wieku, nie zawsze tą samą) którą sadza przy stoliku, a do mnie mówi: „proszę przygotować dwa pucharki” – po czym zamawia lody wedle swojego gustu również dla „DZIEWCZYNY” jak się wyraża o swojej partnerce (kiedyś dziewczyna próbowała ingerować w zamawiane smaki, nie dał jej dojść do słowa, on wiedział lepiej jakie ona lubi … no ciekawe … :D ).
Plus ZAWSZE (nawet jeśli w lodziarni jest akurat milion osób i za Chiny Ludowe nie byłoby mi przyjemnie tam siedzieć) – kawa latte (dla dziewczyny oczywiście).
Ponieważ widziałam kiedyś że oboje (pan i dziewczyna) kłaniali się szefowi zapytałam go kto to jest. Powiedział mi – „A nie wiem, przychodzi do mnie od lat na obiady, ale to jakiś dupczok bo co chwila z inną laską się oprowadza”. Haha, padłam.
Ale o czym to ja chciałam: DZIECI. No może nie powinnam, ale: BACHORY.
Wczorajsze „coś” to był szczyt szczytów.
Pięciolatka może – no naprawdę już duża dziewczyna, nie maluch 2-3 letni który może nie rozumieć, biegająca w BUTACH po naszych KREMOWYCH skórkowych kanapach i drąca się „mama ja chcę loda, co tak długo aaaaaa, dawaj loda”!!!! Zaznaczam że nie wyglądała na dziecko chore bo rozumiem że zdarzają się dzieci z zaburzeniami, wyglądała na rozwydrzoną małą jędzę. I mamusia : proszę zejść z kanapy, bo PANI (tzn. że ja) cię zaraz okrzyczy (to widząc mój pełen piorunów wzrok kierowany co chwilę na to to). Młoda miała matkę totalnie w dupie.
Oczywiście że nie "okrzyczałabym" nie swojego dziecka, tylko zwróciła uwagę matce jeśli już, ale jakoś zrobiło mi się żal tej matki która wyglądała na zupełnie pozbawioną mocy sprawczych.
Modliłam się tylko żeby się młodej noga nie omsknęła (już pomijam fakt niszczenia i brudzenia kanapy), a ona nie przygrzmociła głową, zębami czy inną częścią ciała w ciężkie stoliki które stoją obok, bo wystarczył mi syf jaki zostawiają normalnie klienci (dwa kosze na śmieci które zorganizowałam dla nich stanowią za małe zagęszczenie, śmieci zostawia się wszędzie ;) i zbieranie z podłogi czyichś zębów nie było mi potrzebne ;)


Ale żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał: UWIELBIAM tam pracować! :)

Brak komentarzy: